Arizona… dream? Czyli o tym, jak to jest mieszkać na pustyni

/
6 Comments

Niemal każdy mieszkaniec strefy umiarkowanej, kiedy tylko słyszy, że mieszkam w Arizonie, wydaje z siebie pełne entuzjazmu Och, jak wspaniale!.

Przed oczami miga mu kalejdoskop złożony ze słońca, kaktusów i meksykańskiego jedzenia, którego każda konfiguracja daje niekończące się wakacje. Bo czy w miejscu, gdzie średnia roczna temperatura wynosi 22°C, a słonecznych dni jest niemal 300, można nie być na nieustającym haju endorfinowym…? Dziś pomonologuję trochę o tym, jak to przestałam się martwić i pokochałam deszcz oraz nauczyłam się patrzeć z niechęcią na sąsiadów, którzy mają przed domem trawnik.


Skąd się tu wzięłam


Jestem raczej zwierzęciem chłodolubnym. Gustuję w swetrach, trenczach i rajstopkach do sukienek. Na szczycie mojej listy podróży marzeń jest Islandia. Cerę najchętniej utrzymywałabym w odcieniu wiktoriańska biel. Nie dziwi zatem, że kiedy podczas trzeciego roku studiów poczułam zew przygody, na miejsce półrocznego stypendium wybrałam Oslo. I poleciałam tam w styczniu. Wsiadając po raz pierwszy w życiu do samolotu, oczywiście zastanawiałam się, jak ta – dość odważna jak na mnie – decyzja wpłynie na moje dalsze życie, jednak żaden zuchwały głos w mojej głowie nie wymamrotał, że pięć lat później będę sadzić papryczki chili po drugiej stronie Atlantyku. Znajomi żartowali, że z pewnością spotkam w Norwegii jakiegoś pięknego skandynawskiego drwala. No i spotkałam. Tyle że nie skandynawskiego, a amerykańskiego, i nie drwala, a studenta ceramiki. Po ponad trzech latach ekwilibrystycznych sztuczek w temacie wspólnego życia usankcjonowaliśmy w świetle prawa polskiego nasz związek, spakowaliśmy letnią odzież i przetransportowaliśmy się za ocean, pomieszkać trochę z teściami. I oto jesteśmy tu już czas jakiś, z siedmiomiesięczną przerwą na azjatyckie wojaże.


Co oznacza „tu”


Tu” to wschodnia część pustyni Sonora, góry dookoła i Meksyk za miedzą. Niewiele przesadzę, jeśli powiem, że tutaj mieszkać 100 km od granicy to jak w Polsce mieszkać w Cieszynie. Do połowy XIX wieku tereny te należały do Meksyku i wpływy kulturowe sąsiada – zarówno odziedziczone, jak i nabyte – są nie do przeoczenia. Do tego stopnia, że rejestratorka w przychodni w reakcji na moje obco brzmiące nazwisko w rubryczce pochodzenie” wpisała mi Hispanic/Latino”. Jedzenie jest także świetnym przykładem. Kuchnia meksykańska jest popularna w całych Stanach, jednak w Arizonie ma ona wyjątkowe oblicze. W pozostałych rejonach kraju (w Europie zresztą również) przez meksykańskie należy zazwyczaj rozumieć dania w stylu Tex-Mex. Tutaj natomiast króluje jedzenie typu sonorańskiego, zapożyczone od sąsiadów z meksykańskiego stanu o tej samej nazwie co łącząca nas pustynia. Podstawą tej kuchni jest tortilla nie z mąki kukurydzianej, tylko pszennej – cienka jak papier i niemal przezroczysta. Opcji, gdzie zjeść, jest mnóstwo: od ulicznej budy z sonorańskimi hot dogami, przez ociekające kolorowym kiczem jadłodajnie serwujące burros, enchiladas i carne seca, aż po wyrafinowane restauracje, które inspirując się tradycyjnymi daniami, proponują ich własne interpretacje.

Sonorański hot dog: parówka, bekon, fasola pinto, guacamole i inne nieklasyczne dodatki

Tu” to także gorące, suche lata z monsunowymi deszczami w lipcu i sierpniu oraz ciepłe zimy (aczkolwiek z dużymi dobowymi skokami temperatur). Te ostatnie zwabiają zmarzniętych emerytów z północy, których łatwo rozpoznać po tym, że jeżdżą zdecydowanie poniżej limitu prędkości i zapełniają restauracje w środku tygodnia. Wypłaszają ich pierwsze upały, które przychodzą już w kwietniu. Jednak gorąco, nawet ekstremalne, jest nieporównywalnie bardziej znośne tutaj niż w klimacie umiarkowanym (nigdy nie zapomnę trzech miesięcy w Japonii także dlatego, że było to najbardziej lepkie lato mojego życia) – powodem jest niska wilgotność. Różnica jak między piekarnikiem a sauną. Oczywiście nie zmienia to faktu, że latem jest tak gorąco, że zimna woda w kranie nigdy nie jest zimna.

Pora monsunowa zasługuje na osobny akapit. Pamiętacie, jak jako dzieci cieszyliście się z każdej kropli deszczu? Błagaliście mamę, żeby pozwoliła wam wyjść bawić się w kałuży? Takie podniecenie rozpala Arizończyków na początku lipca. Każdy zadziera głowę kilka razy dziennie, żeby sprawdzić, czy aby te nieśmiałe białe chmurki zaczęły już szarzeć i pęcznieć. Deszcz można też wywąchać – na kilkanaście minut przed ulewą świat pachnie mokrym, gorącym kurzem i krzakiem kreozotu. Kiedy wreszcie nadchodzi pierwszy deszcz, kto żyw wyciąga piwo z lodówki i biegnie z nim na taras. Nieprzypadkowo mówię biegnie, ponieważ często ulewy, choć rzęsiste, są bardzo krótkie. Po dłuższych można zobaczyć rzeki w na co dzień wyschłych i zarośniętych korytach, ale też i na ulicach. Te nie mają studzienek – bo i po co – więc czasem jeśli deszcz zastanie cię w samochodzie, zaczynasz żałować, że nie siedzisz w amfibii.


Tak marcową porą mają „na dzielni” teściowie

Jeszcze większym świętem niż deszcz jest śnieg. Małżonek opowiadał mi, że w jego dzieciństwie śnieg spadł kilkukrotnie i za każdym razem dzieci wybiegały ze szkoły, by na dziecińcu otwartymi paszczami łapać płatki. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Europie, którejś zimy rodzina wysłała nam jako sensację zdjęcie ośnieżonych kaktusów. Takie warunki sprawiają, że ja, chłodolub, musiałam zupełnie przewartościować swoje podejście do budowania garderoby. Głaszczę tylko od czasu swój kaszmirowy sweter i obiecuję mu, że jeszcze kiedyś skoczy ze mną na północ. 


To nie tak, że na pustyni nic nie rośnie


Na pewno widzieliście jakiś film, w którym dla podkreślenia pustki i izolacji danego miejsca po pustynnej drodze przetacza się suchy krzak, któremu nierzadko towarzyszy świszczący wiatr. Ja też, i takiego widoku spodziewałam się, przyjeżdżając tu po raz pierwszy. Mile się rozczarowałam. Flora jest tu dość bujna, tyle że specyficzna. Wszystko, co rośnie samo z siebie, zaadaptowało się tak, by potrzebować jak najmniej wody. Stąd kaktusy w dziesiątkach odmian (moje ulubione to truskawkowe jeże), palmy, jadłoszyny, ocotillo i blue palo verde o zielonych gałęziach, które wiosną obsypuje wszystko deszczem maleńkich żółtych kwiatów. Słońce sprzyja roślinom ciepło- i światłolubnym: drzewkom cytrusowym, oliwkom, brzoskwiniom… Pomidory wsadza się do ziemi już w marcu, a zimą zbiera plony kapustowatych i korzeniowatych. Ważne jest jednak, żeby nie przesadzić z tym, co się sadzi – woda na pustyni jest dobrem najwyższym. Stąd imponujące ogródki moich sąsiadów składają się raczej z sukulentów niż z kwiatów. Wiele roślin przetrwa spiekotę wyłącznie za cenę hektolitrów wody. W tym trawa. Dlatego zielone, wypielęgnowane trawniki są rzadkością, a tym, którzy je mają, raczej nie przysparzają popularności – świadomość społeczna jest w tym temacie dość wysoka.


Wiosenne poruszenie

Fantastyczne jest to, jak dużo jest fauny w samym mieście. Nasza dzielnica pełna jest zajęcy – choć to szkodniki, nigdy nie mam serca wyprosić ich z ogródka. Mój pies pasjami goni za jaszczurkami wygrzewającymi się wśród pomidorów. Całkiem pokaźne jest grono szperaczy śmietnikowych, z których najpoważniejszymi są szopy i śmierdziele pekari. Moi teściowie od czasu do czasu goszczą w ogródku rodzinę żbików, a te ślepia, które kilka dni temu zajarzyły mi się w świetle reflektorów, na pewno należały do kojota. Najbardziej pocieszne są przepiórki: każdej wiosny można spotkać matkę przepiórkę, która z towarzyszącą jej kolekcją małych przepiórzątek histerycznie przebiega przez drogę w najmniej odpowiednim momencie. Z każdym tygodniem maluchów ubywa, aż wczesnym latem matce towarzyszy już tylko jeden samotny dzieciak. I nie, wcale nie przez brak ostrożności przy przechodzeniu przez jezdnię, tylko dlatego, że małe przepiórzątka są dla drapieżników wspaniałą przekąską…


A wy, jakie macie doświadczenia z innym typem klimatu niż polski? A może mieszkaliście kiedyś w jakimś ciekawym miejscu? I czy zgadzacie się ze mną, że suchy upał ma przewagę nad upałem wilgotnym?


You may also like

6 komentarzy:

  1. Ach, cudownie! Nie mówię o klimacie, tylko o wpisie. Czekałam na niego ;)
    Porównania do Japonii nie mam, ale jedno wiem - upały w Polsce męczą mnie dużo bardziej niż w na przykład Utah. Jest po prostu duszno, a powietrze się nie rusza. Pewnie ma to też coś wspólnego z wilgotnością, ale tu ekspertem nie jestem, więc się nie wypowiem ;)
    No i ten drogowy, westernowy kłaczek! W końcu wiem, jak się nazywa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież Ty byłaś pomysłodawczynią tego wpisu! Trochę mi zajęło podjęcie decyzji, że chcę go napisać, ale patrz – napisałam ;-)
      Wilgotność, totalnie. Teraz w porze monsunowej z 5–10% zrobiło się 30–40% (dla porównania we Wro macie dzisiaj 60%) i od razu jest duszniej.
      Ha, teraz wreszcie wiem, jak tłumaczyć "tumbleweed" – "westernowy kłaczek" jest terminem jak najbardziej naukowym!

      Usuń
  2. Pamiętam, że kiedyś zdzwaniałam się na skajpie w Boże Narodzenie z Twoim małżonkiem i tak siedzieliśmy przed monitorami: ja w golfie, on w krótkim rękawie. Mówił, że kiedy wychodzi na zewnątrz, to musi czasem ubrać sweter. To było przynajmniej ze trzy lata temu, a dla mnie nadal brzmi egzotycznie.

    Pamiętam też moje czerwcowe wakacje w Tromsø. Były moje urodziny i wjeżdżałyśmy z koleżanką kolejką górską na Storsteinen, gdzie rytualnie zdmuchnęłam świeczkę wsadzoną w muffinkę z 7-Eleven. Na miejscu zobaczyłyśmy, że w zacienionych miejscach ciągle jeszcze leży śnieg. Teraz, kiedy sobie o tym myślę, to chyba jedynym, co tak naprawdę powstrzymuje mnie przez próbą przeniesienia się do Norwegii jest obawa, że w tym klimacie uprawianie ogródka musi być znacznie trudniejsze.

    Przy okazji klimatu i zieleni w okolicach pustynnych. Znasz elysianlandscapes.com i ich instagrama instagrama @elysianlandscapes? Bardzo polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ludzie tutaj nie mają wdrukowanych w świadomość tych wszystkich matczynych przestróg, z którymi wychowujemy się my – o łapaniu wilka, przeziębionych zatokach i zawianym gardle. Znam takich autochtonów, co to beztrosko nie noszą innego obuwia oprócz sandałów – nawet kiedy zimą jest chłodno i na grzbiet wciągają cienką kurtkę. Kosmici.

      Skoro Jamie Oliver daje radę ze swoim ogródkiem w kapryśnym angielskim klimacie, myślę, że okolice Oslo też mogłyby być łaskawe. Pamiętasz moją monstrualną bazylię, której służył nasz norweski parapet? To była najszczęśliwsza roślina, jaką do tej pory udało mi się wyhodować.

      Fantastyczne, dzięki!

      Usuń
  3. Fantastycznie to wszystko opisałaś! :D

    A hot-doga na styl sonorański spróbuję zrobić u nas, w PL, bo mi te składniki bardzo pasują! Tylko fasolkę będę musiała podmienić na bardziej dostępną :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki! <3

      Fasolę można dostać w Kuchniach Świata i w niektórych marketach (kupowałam np. w Auchan, Almie) – pinto w puszce, firmy La Costena. Alternatywą jest czarna fasola, też do kupienia w podobnych okolicznościach. Daj znać, jak już zjesz swojego pierwszego sonorańskiego hot-doga – jestem bardzo ciekawa!

      Usuń

Obsługiwane przez usługę Blogger.