Kocham kieszenie, i to we wszystkich możliwych częściach garderoby; gdyby to tylko miało jakiś sens, zamontowałabym je i w majtkach. Nawet moja sukienka na ślub* miała kieszenie, żeby w razie potrzeby mieć gdzie wetknąć stremowane ręce. W związku z tym chyba tylko gorączkową euforią początkującej krawcowej można wytłumaczyć fakt, że w kilku pierwszych sukienkach kieszeni nie umieściłam. Nie z braku umiejętności, a z idiotycznego przeoczenia.
Jedną z tych sukienek jest poniższa. Ponownie model #133 z „Burdy” 08/2012, tym razem spódnica wiernie za wykrojem, acz nieco krótsza, natomiast zrezygnowałam z rękawków i zmodyfikowałam tył (zapina się u góry na dwa guziczki obciągnięte materiałem, co ze względu na kwiecistość materiału chyba trudno na zdjęciach wypatrzyć).
100% bawełna.
* W opozycji do sukni ślubnej – która jest wielką bezą wymagającą zastępu dwórek przy każdej wyprawie do łazienki – sukienka na ślub jest kreacją wygodną i skromną.
I love pockets, and it applies to all pieces of garment; if it made any sense, I would add them also in panties. Even my wedding dress had pockets, to leave open the possibility of hiding somewhere my jittered hands. This said, I think that the only explanation why I haven’t added pockets in the first couple of dresses I made was a euphoric state of a beginner seamstress. It wasn’t a lack of skills, just overlooking. One of those dresses is the one below. Again model #133 from „Burda” 08/2012, this time the skirts is faithful to the original pattern, a little bit shorter though, I dropped cap sleeves and modified the back (there are two buttons on top, which are quite hard to spot on this very flowery fabric). 100% cotton.
Uwielbiam szyć z kolorowych i wzorzystych materiałów. Uwielbiam też swój arizoński ogródek oraz gotowanie tego, co w tym ogródku wyrosło. Na co dzień marzę, żeby zostać bohaterką filmu Wesa Andersona.